Na wstępie chcieliśmy oznajmić, że nie będziemy pisać o świetnym Speyburnie Clan Cask z 1975 roku. Ok… do rzeczy. W tym roku lekko nie było, samo dochodzenie do siebie trwało znacznie, znacznie dłużej (pewnie za sprawą odmiennej pogody), a więc bez zbędnej zwłoki przejdźmy do opisu tego wyjątkowego wydarzenia.

Wyjątkowość już nas złapała na samym początku podróży, raz, że totalnie nieprzygotowani na deszcz, to jeszcze mała niespodzianka w postaci braku busa do naszego miejsca docelowego. Po delikatnej, godzinnej, obsuwie udało się w końcu dorwać naszego Shinkansen’a i ruszyć w stronę otwartego morza. Siedząc w autobusie, który zatrzymywał się co 50m na kolejnych przystankach, zmarznięci i przemoczeni zaczęliśmy się raczyć naszymi zasobami jakie udało się zabrać ze sobą (tak… wzięliśmy drzewa do lasu). Podczas tej wspaniałej eskapady na odcinku Puck – Władysławowo, do naszego środka lokomocji wpadło dwóch jegomości, których elegancki ubiór świadczył o tym, że jadą w to samo miejsce co my. Jegomoście na pierwszy rzut eleganccy, ale po 3 min od posadzenia zadka, rozpoczęli seans dość wyrafinowanych filmów pornograficznych. Widać emocje związane z 5 edycją festiwalu sięgnęły zenitu jeszcze przed jego rozpoczęciem i trzeba było w jakiś sposób odreagować.

Po dotarciu do lokalnej Mekki whisky, przywitała nas chlebem i solą ulewa, taka jaka tydzień czy dwa tygodnie wcześniej zalała stolicę kaszub – Gdańsk. Dzięki uprzejmości naszego gospodarza, udało się zmoczyć tylko nogi, bo gentleman o dobrym sercu odebrał nas z “dworca”.

Po zameldowaniu, udaliśmy się prosto na teren festiwalu. Pierwszy raz w historii nie trzeba było stać w kolejce… taki urok deszczowej pogody. Oprócz szczerego dzień dobry od obsługi, otrzymaliśmy klasyczny zestaw – książeczka + kieliszek. Książeczka w tym roku różniła się od poprzedniej tym, ze jeden kupon stanowił równowartość 5 zł, do wykorzystania na płatne dramy/drinki na danym stoisku. Fajna innowacja, ale cały koncept książeczki jest jeszcze mocno do dopracowania, aczkolwiek pod wieczór oczywiście nie brakowało “mocno zmęczonych” festiwalowiczów którzy biegając z plikiem książeczek stręczyli obsługę stoisk wymyślając jakieś dzikie konsolidacje kuponów motywując to nieśmiertelnym “ja za to zapłaciłem!”. Nie lubię krytykować pomysłów nie mając własnego, ale tutaj jest jeszcze sporo do zdziałania.

Jeśli chodzi o wystawców, w tym roku dominowały same grube ryby: Brown Forman, Pernod Ricard, CEDC, Beam Suntory, Pinot, itp. Niestety brak było tych maluczkich, którzy zawsze w swoich piwniczanych zapasach mieli pretendenta na whisky festiwalu. Trochę to nakreśla stronę w którą organizatorzy chcą iść – $$$$$$. Wchodząc do dużego namiotu, gdzie klasycznie można było znaleźć strefy LMVH (Glenmorangie i Ardbeg), domu wina (m.in. Dalmore i Jura) i An.Ka wines (Benromach i Gordon&Macphail)  udało się odnaleźć (UWAGA!) dystrybutory z wodą! Przez tyle lat każdy narzekał na brak jakiegokolwiek wodopoju, więc chyba ktoś się w końcu wsłuchał w nasze narzekania i załatwił fundamentalną potrzebę wszystkich gości.  W namiocie jak zwykle było parno, więc spędzenie tam dłużej chwili do przyjemności nie należało. Wychodząc na główną strefę udaliśmy się do Sarki, nadzorującej strefę Tullamore Dew, spora strefa – wielkością porównywalna do Glenfiddicha i Grantsa. Na miejscu również obecny był Mateusz, który na nasz widok, pochował wszystkie ciekawsze pozycje. Mieliśmy okazję spróbować nowego eksperymentu Glenfiddicha – Fire&Cane, który zaskoczył poziomem ppm – ciekawy eksperyment, choć whisky mogłaby być trochę bardziej intensywna. Spróbowaliśmy też Tullamora XO, który finiszowany jest w beczkach po rumie, co czyni go fajnym i łagodnym, idealnym na daily drama. Na stoisku tradycyjnie można było też spotkać Johna Quinna, który z rękawa sypie ciekawymi historiami, a dodatkowo zdradził, ze w niedalekiej przyszłości Tullamore szykuje się do wypuszczenia limitowanej edycji – charakterystycznego dla Irlandii Single Pot Stilla. Na to czekamy!

Po pierwszych próbkach nastał czas na pierwszą masterclass – Glengoyne. Nie będę tutaj opisywać wszystkiego, ale Single Cask przywieziony specjalnie na potrzeby tej MC, był w top 3 najlepszych whisky festiwalowych. MC był dosyć ciężkim przeżyciem bo 5/6 butelek to były potężne CS’y – trochę zbyt mocny start jak na godzinę 12. Ciężko również też było się skupić na samej degustacji, bo po przydługim wstępie rozpoczęliśmy próbować w tempie pasującym trochę do picia weselnego niż do spokojnej atmosfery kojarzonej z piciem whisky. Trochę szkoda, ale godzina to godzina. Może dzięki takiej dyscyplinie, opóźnienia rozpoczęcia kolejnych degustacji były znacznie mniejsze niż w latach ubiegłych.

Stojąc w kolejce na MC, ciężko nie trafić na stoisko Diageo, w tym roku pojawili się już bez serii DSR, jednak na stoisku można było znaleźć też ciekawsze rzeczy niż z głównego portfolio m.in. Talisker 30yo za 40 PLN – dobry deal, ale to by było na tyle z ciekawostek u Panów “piratów”. By the way… akcja Taliskera podczas ulewy była genialna – chłopaki zaopatrzeni w plecak pełen Taliskera, biegali między stoiskami i polewali dramiki festiwalowiczom, którzy chronili się przed deszczem na zadaszonych częściach festiwalu.

Cała gama klasycznych maltów i blendów cieszyła się dużym zainteresowaniem większości społeczeństwa, a darmowe dramy lały się szerokim strumieniem. Jeżeli chodzi o DIAGEO to kawał świetnej roboty odwalał też Colin Dunn, który prowadził świetne MC w sposób całkowicie niesztampowy – Brora Challenge, żarty z uczestników… krótko mówiąc, dobra zabawa. Kiedy leją Brorę w dobrej cenie to nie można odmówić, a Colin zapewnił show i rozrywkę na wysokim poziomie.

Jak już w końcu przestało padać i mogliśmy w końcu wyjść z nudnego namiotu z Bushmillsem, Highland Parkiem i Macalanem, zrobiliśmy jeszcze jedną rundkę zapoznawczą. Tak gdzie co roku stał Dewars, w tym roku wystawiał się Brown Forman – nowy właściciel Glendronacha, Benriacha i Glenglassaugha z oszałamiającą ofertą podstawek + 21yo od Benriacha (w życiu bym nie dał mu takiego wieku, prędzej 8yo). Plusem był Glendronach 21YO w cenie chyba 30 PLN za drama! Idąc dalej, trafiliśmy do strefy Pernod Ricard, gdzie było można się napić Chivas’a Mizunary i Glenliveta Code – jako, że na ten moment jesteśmy chyba jedynymi blogerami, którzy go nie pili, postanowiliśmy zachować ten stan i ruszyliśmy dalej. Przechodząc dalej natrafiliśmy na składzik domu whisky, gdzie sprzedawane były elitarne edycje za oszałamiające kwoty, część była oczywiście rozsądnie wyceniona, a część… tak jak DW ma w zwyczaju. Dobrym przykładem jest np. Aberlour a’Bunadh “first batch” który od zeszłego roku podrożał o srogie kilkaset procent i choć wiadomo, że takie dramy nie będą tanieć to jednak niektóre ceny odjechały srogo w kosmos. Kolejnym już i ostatnim przystankiem była strefa Jamesona, gdzie był DJ, Caskmates IPA oraz IPA (z Pracowni Piwa). Triona bardzo ciepło nas przyjęła i uczyła jak należy pić nowego Caskmates’a. W brew logice, mieszanka piwa + whisky doskonale się komponowała i nie bez przyjemności oddaliśmy się tego typu pairingowi.

Na koniec pierwszego dnia, zamiast jak cywilizowani ludzie udać się “do Ary na browary”, zostaliśmy przekierowani przez organizatora na oficjalne afterparty które było jednocześnie celebracją Ardbeg Day 2018 w Polsce. Na początku wszystko super ekstra, dostajesz koszulkę, chwilę pogadasz ze znajomymi, ale finalnie coś było nie halo. Strasznie mało osób… Odpowiedzią na swoistą anomalię był cennik, który ktoś gdzieś w przypływie szaleństwa stworzył i nas nim uraczył. Generalnie cenimy cocktaile na Ardbegu ale wpadając na taki after oczekujesz, że będzie można za rozsądną kasę uzupełnić płyny a tutaj najtańszy kubeczek nektaru kosztował 25 PLN. Długo czekać nie trzeba było, podłączyłem się do Innych Beczek i poszliśmy na piwko do przydrożnej morskiej restauracji z frytkami, polskim kebabem i świeżą rybą z zamrażalnika.

Drugiego dnia trzeba się było zabrać za uzupełnienie listy rzeczy które warto było jeszcze spróbować. Byliśmy na stoisku M&P gdzie sprawdziliśmy np. Glen Scotię (10 Year Old 2008 – Campbeltown Malts Festival 2018) finishowaną w beczkach po Ruby Porto oraz nowe wydania GlenAllachie (szczególnie warto pomyśleć nad buteleczką 10YO CS). Myślę, że to będzie dobre uzupełnienie oferty M&P po utracie Glendronacha i Benriacha.

Na stoisku Vininova/The Bar też wjechały nowości m.in. bourbon Elijah Craig Barrel Proof (nowy batch) czy Glengoyne 30YO którego wcześniej nie mieliśmy okazji sprawdzić – obie pozycje na propsie! Warto też wspomnieć, że Tamdhu będzie zastępować podstawową edycję 10YO nową 12-letnią ale cena w sklepach nie wzrośnie jakoś strasznie – dobra wiadomość. Blendy nie są naszym konikiem, ale warto wspomnieć, że Grant’s wprowadza całkiem nową ofertę – niektóre edycje to jedynie zmiana etykiet lub nazewnictwa, lecz są też nowe edycja (m.in. torfowa). Nie obiecuję, ale jeżeli będzie okazja to kiedyś sprawdzimy co w butli piszczy.
Na stoiskach z dystrybucji Pinota znaleźliśmy kilka fajnych niezależnych bottlingów, m.in. też z serii Elements Billy Abbott to świetny koleś! Ardbeg z tego stoiska to jedna z najdziwniejszych whisky jakich próbowaliśmy, ciekawy dram aczkolwiek nie dla każdego – potężna pożoga, spalone kable, rozpuszczalnik i te sprawy.

Niestety ominęło nas sprawdzenie ciekawostek Hankey Bannister, które podobno były podane na degustacji w strefie prelekcji – trudno, w dwa dni nie da rady wszystkiego ogarnąć, nawet w 3 osoby. No i jeszcze Old Pulteney z nowym core range – 12, 15, 18 i Huddart (NAS finishowany w beczkch po torfowym anCnoc). Całość trzyma poziom, a Huddart nawet intrygujący. Nowy design butelek tak średnio przypadł nam do gustu, ale whisky jest spoko i nie ma co marudzić. Na stoisku oczywiście gościł niezastąpiony Łukasz Dynowiak, którego pozdrawiamy!

Jim Beam w tym roku postawił na ogromny bar z cocktailami (w cenie 10 PLN!) i strefą degustacji bourbonów. Zupełnie osobne stoisko w tym roku miał też Maker’s Mark, gdzie poza tradycyjnymi atrakcjami (dobrym bourbonem i szklankami maczanymi w wosku) można było też spotkać Amande Humphrey, która poprowadziła świetną masterclass z degustacją m.in. edycji Private Select, Cask Strength, White Doga i przedpremierowo nowej wersji 101! Wszystko z ciekawą historią i filozofią destylarni w tle.

Drugi dzień też był dla nas owocny ze względu na udział w masterclass Ardbega (prowadzona przez Brendana McCarrona) któa właściwie kręciła się wokół aktualnej edycji Twenty Something (23YO) i choć wiedzieliśmy, że pojawią się tam sample single cask, to Brendan rozwalił system serwując zestaw składający się z próbki benchmarkowej do tej edycji (25% beczek po sherry i 75% po bourbonie) oraz dwóch 23-letnich (!) single casków (jeden po sherry i jeden po bourbonie. Na koniec wjechała oczywiście finalna edycja 23YO. Generalnie mistrzostwo! Tego single caska po Bourbonie powinni zabutelkować. Na koniec drugiego dnia afterparty Jamesona pod szyldem nowej edycji Caskmates. Rozpoczęła się od lekkiego oberwania chmury ale dalej było już tylko lepiej – dobra muza, sporo ludzi, fajny wystrój i smaczne cocktaile w rozsądnej kasie (chyba 15 PLN). Tak to się robi!

Podsumowując tegoroczny Festiwal Whisky, to jego popularność i rozrost ma oczywiście swoje plusy i minusy, ale jest to jedyny tego typu event. Są oczywiście inne festiwale, salony, degustacje i spotkania, większe i mniejsze, bardziej kameralne i mega liczne tak więc nie ma sensu porównywać Jastrzębiej do innych, jest po prostu jedyny w swoim rodzaju. My osobiście zawsze z chęcią tam wracamy i choć co roku to lub tamto nas razi, to i tak wspomnienia są miłe.