W końcu udało się zabrać nam za relację z WLW… Poniżej przedstawiamy nasze wrażenia z piątej edycji festiwalu.

Organizatorzy po raz trzeci zmienili miejsce festiwalu, tegoroczna edycja odbyła się w eleganckim i bardzo ładnym centrum Koneser na warszawskiej Pradze. Miejsce bardzo dobrze skomunikowane z centrum, wiec nie było najmniejszych problemów z dotarciem do punktu docelowego. Dodatkowym “smaczkiem” jest fakt, że w nieopodal budynku znajduje się Muzeum Polskiej Wódki, co jest zbieżne z tematyką spotkania, bo WLW to nie tylko whisky.

Pierwszego dnia (piątek), po odebraniu biletów, zastała nas ogromna kolejka, właściwie przechodząca przez cały budynek, co świadczy o ogromnej liczbie fanatyków whisky, chcących pogłębiać swoją wiedzę. Po odstaniu swojego (~20 min) zostaliśmy uraczeni kieliszkiem festiwalowym, butelką wody oraz butelką schweppes’a (pewnie jako substytu coli dla osób pijących drinki ;)). Na moment warto poruszyć kwestię kieliszków, bezpośrednio po festiwalu wybuchła mała aferka, gdyż kieliszki otrzymane przez festiwalowiczów, nie wszystkie zawierały grawerunek festiwalowy oraz (!)o mój boże(!) miały w środku smyczkę, która ponoć zaburzała wrażenia sensoryczne niektórych degustujących. Oczywiście organizator zareagował właściwie natychmiastowo, obiecując możliwość wymiany nieaktualnych kieliszków na tegoroczne, a gwardia forum BOW rekomendowała wyciągnięcie smyczki z kieliszka, aby rozwiązać dylematy sensoryczne.

Po przekroczeniu bramki, naszym oczom ukazał się cały teren festiwalu, który na pierwsze wrażenie nie był ogromny, ale w trakcie wyszło, że był idealnie dopasowany do liczby uczestników. Blisko jedną czwartą terenu zajmowała strefa luksusu, gdzie były eleganckie fotele, piękni ludzie i darmowe dramy. Przy samej strefie znajdował się punkt i sklep Tudor House. Niestety… w natłoku działań, zapomnieliśmy zerknąć na ofertę sklepową, więc będzie ciężko się wypowiedzieć czy ceny były z kosmosu czy z naszej, Polskiej ziemi.

Whisky Live Warsaw ma charakter bardziej targowy, więc na próżno było szukać dużych stoisk z przeróżnymi atrakcjami dla odwiedzających, główne skrzypce grać ma tu whisky i inne alkohole, co też się odbyło. Może z małym wyjątkiem Ardbega i Glenmorangie, gdzie można było skorzystać z gogli VR i obejrzeć film. Dodatkową atrakcją była obecność perkusisty Motorhead, który przyjechał promować sygnowaną marką zespołu linię produktową (whisky i wódkę). Poza tym, alkohol, alkohol i jeszcze raz alkohol.

Na pierwszy rzut oka profil gościa odwiedzającego WLW prezentował się zupełnie inaczej niż w Jastrzębiej Górze. Może to za sprawą, krótkiego czasu trwania festiwalu, może z prestiżem miejsca lub pompatycznością wydarzenia za sprawą strefy luksusu. Ciekawie było zobaczyć znane postacie z Jastrzębiej Góry, które o godzinie 20 stały jeszcze o własnych siłach, podczas gdy nad morzem o 12 były “eskortowane” poza teren festiwalu.

Jeśli chodzi o stoiska: Klasyka – CEDC, uboższe o ambasadora Glenfiddicha, zajmowało całkiem sporą część terenu – Grants z nowymi produktami, Glenfiddich z nową odsłoną ich 30 letniego malta oraz Tullamore Dew z ciekawostkami ukrytymi pod ladą. Tuż za nimi plasował się Brown Forman z Jackiem i trójką dzieci – aczkolwiek, bez nowości, więc czekamy, aż coś się w tej kwestii ruszy. Vininova na tym festiwalu zachwyciła single caskiem z Glengoyna, dostępnym tylko i wyłącznie dla gości destylarni (Top 3 dramów na WLW). Loża Dżentelmenów prezentowała swoje dotychczasowe bottlingi, m.in. świąteczny Benromach, delikatne i ekspresyjne Tobermory, czy lekką Glen Scotia. An.Ka wines z klasycznym portfolio whiskowym i nowościami rumowo-brandowymi, to zawsze pozycja obowiązkowa na każdym festiwalu. Stoisko Bunnahabhain też się postarało i poza fajną selekcją festiwalową można było wydębić kropelkę nowej limitwanej edycji po Moine Bordeaux Red Wine – nie ma dużo torfiaków z tak wytrawnymi nutami na rynku więc warto sprawdzić. Kolejna sekcja, położona blisko strefy luksusowej to LVMH, gdzie była oferta klasycznych pozycji Glenmorangie i Ardbega (Ardbeg, miał jeszcze jedną butelkę ukrytą w rękawie Kuby Grabowskiego, a mianowicie edycję 22 letnią, na którą udało się nam załapać :)) oraz sekcję z ginem Hendrics (rewelacyjne drinki) oraz Belvedere, gdzie można było spróbować edycji stworzonych ze spirytusu wytwarzanego w miejscowości Bartężek nieopodal Morąga. To by było na tyle ze stoisk własnych, pozostali wystawcy mieli bardziej targowe składziki zrobione ze znanej z poprzednich edycji płyty OSB. Można tam było spotkać whisky azjatyckie, sekcję z Compas Boxem (btw… niezła zagrywka z tym 3YO ;))  zagraniczne rumy i brandy oraz inne pozycje, których z umiarkowaną przykrością nie udało się odwiedzić. Generalnie już po pierwszych kilku godzinach do stoisk o szerokości zaledwie 2-3 metrów ostawiały się kilku-rzędowe kolejki i trzeba było odstać swoje aby wybrać drama a jeżeli udało się pogadać z ambasodorem to już na prawdę trzeba było się opędzać od innych festiwalowiczów. Fish oczywiście ruszył na bourbonowy szlak i rozpoczął festiwal od masterclass Michter’s (super atmosfera i świetna selekcja z edycjami 10YO bourbona i rye włącznie), na stoisku The Bar/Vininova nie można było ominąć nowego Elijaha Craiga, na stoisku LUXCO (Rebel Yell i Ezra Brooks) udało się dorwać Blood Oath batch no.4 (bardzo fajna mieszanka! Coś zupełnie unikalnego). Nowością (obok Michter’s) był też James E. Pepper gdzie poza standardowym bourbonem i rye można było dostać Straight Rye w wersji Barrel Proof!

To chyba by było na tyle z naszych wrażeń, festiwal udany, miejsce ciekawe – dramów w porównaniu do czasu dostępnego mnóstwo, więc pisaliśmy tą recenzję z uśmiechem :).