Wraz z ostatnim dzwonkiem Whisky Live Warsaw, kończy się też sezon festiwalowy w Polsce. Jako, że kolejny jest dopiero w kwietniu, to ten moment napawa pewnym marazmem i smutkiem. Dlatego, aby walczyć z jesienno/zimową depresją postanowiliśmy się wybrać do Irlandii, a precyzyjniej do Dublina.

W stolicy Irlandii od kilkunastu już lat organizowany jest festiwal Whiskey Live Dublin, w którym swoje święto obchodzą wszystkie destylarnie z tego kraju (Krajów? Wyspy?). Umiejscowione w uroczym otoczeniu zamku królewskiego, pozwala na totalne przeniesienie się do realiów wyspiarskich i poczuć klimat święta lokalnego. 

Przede wszystkim, festiwal trwa dwa dni, które to dzielą się na trzy bloki – wieczorny w piątek oraz popołudniowy i wieczorny w sobotę, każdy po 3,5 godziny. Niestety nie ma biletów łączonych, pomiędzy sesjami jest przerwa a jedna osoba nie może kupić biletów na więcej niż dwie sesje. Tym samym nie ma możliwości całodniowej biesiady (czyt. libacji), tylko trzeba zaplanować sobie czas, tak by nie zmarnować tych kilku godzin. Ta dosyć nietypowa zasada wynika z regulacji prawnych, którymi obarczona jest Irlandia i walką z pijaństwem, tyczy się nie tylko uczestników, ale też obsługi, która opiekuje się stoiskami i też musi się zmieniać. Warto też dodać, że spora część przychodu z biletów i sprzedaży festiwalowej whisky (mieszanka destylatów z kilkunastu destylarni biorących udział w festiwalu) idzie na wspieranie fundacji Down Syndrome Dublin.

Jak już wcześniej wspominałem, festiwal to święto irlandzkiej whiskey, więc z lupą szukać tutaj produktów innego pochodzenia. Oczywiście dla chcącego, nic trudnego więc można się cieszyć z obecności kilku szkockich czy amerykańskich marek. Ale głównym tematem wydarzenia jest Irlandzka, za równo blend, single malt jak i pot still. 

Na dzień dobry każdy z uczestników otrzymywał swój własny kieliszek – rewelacyjny! O niepowtarzalnym kształcie, dosyć dużej pojemności i ciekawym „rozkwitającym” połączeniu. Kieliszek był efektem współpracy organizatorów festiwalu z lokalnym irlandzkim „krosnem”, które trudni się przygotowaniem szkieł na potrzeby souvenirów oraz zamówień dedykowanych. 

Festiwal był rozlokowany w dwóch salach, który wielkościowo przypominał areał Whisky&Friends. Stoiska nie były zbyt efekciarskie, z reguły zajmowały długość dwóch szkolnych ławek. Jeśli chodzi o pojemność – to została ona idealnie oszacowana do ilości sprzedanych biletów, ani pusto ani przesadnie tłoczno. Ogromne kolejki przed wejściem napawały lekkim niepokojem ale w środku przez cały czas można było czuć się komfortowo. W sumie takie zainteresowanie nie jest dziwne, bo na stoiskach nie funkcjonują takie rzeczy jak kupony – wszystkie dramy czy koktajle są w cenie biletu a na prawdę nie leją tam samych marketowych podstawek.

Kolejnym bardzo pozytywnym zaskoczeniem są Master Class – za 10-12 EUR, gdzie w większości pozycje które tam polewają nie są dostępne dla zwykłego śmiertelnika. My wybraliśmy się na 4 różne, ale to opiszemy osobno w sekcji Master Class. 

Stoiska

Po wjeściu na teren festiwalu, miałem wrażenie, że pierwszy raz w życiu na takim wydarzeniu jestem. Dziesiątki stoisk, których dotychczas nie widziałem, wszystkie z produktami, które stanowią u nas uzupełnienie oferty dystrybutorów, a tu kompletnie na odwrót. Stoiska ze szkockimi czy amerykańskimi pochowane w kątach, a na pierwszym planie Irlandia – w sumie nie jest to dziwne :). 

Po zrobieniu pierwszego okrążenia zapoznawczego, można było zauważyć wszystkie marki, które są u nas, zajmowały one ok. 20-30% całego festiwalu. Na stanowisku Tullamore Dew, były wszystkie znane nam produkty, wzbogacone o jeden eksperyment na potrzeby festiwalu – napój alkoholowy – tullamore z syropem cukrowym i ziołami. Bardzo miło też było spotkać znajomą twarz – w postaci Johna Quinna, który towarzyszy nam od pierwszego festiwalu whisky w Jastrzębiej Górze. 

Ogromnym, jak na skalę festiwalu, stoiskiem prezentował się Teeling, który miał ponad 10 różnych edycji, za równo znanych i lubianych przez nas (te finiszowane w beczkach po stoucie z browary Galway) jak i nowości jak edycja finishowana w beczkach po piwnie barley wine, Single Pot Still, 2-ga edycja Brabazon czy przedpremierowo wersja 18 letnia. Teeling 18yo leżakował przez 18 lat w beczce po Burbonie by na koniec dnia zawartość wylądowała w beczce po Maderze, bardzo słodki na nosie, owocowy w nosie, gdzie w smaku staje się bardziej drożdżówkowy, by końcu trochę podrapać pieprznością w gardło. 

Bez wątpienia największym zainteresowaniem cieszyło się stoisko Pernod Ricard z szerokim portfolio Irlandzkiej whiskey jak Redbrest, Method and Madness, Midleton, The Spots. Można było spotkać na stoisku takie persony z destylarni jak Billy Leighton (master blender) czy Kevin O’Gorman (head of maturation) i napić się edycji które w sklepach kosztują po 250 euro. 

Nowością dla mnie była marka Dublin Liberties, która swoje zakłady produkcyjne miała akruat nieopodal. Tutaj mieli irlandzkie whisky typu Single Malt finiszowane w beczkach po Tokaju, która była bardzo delikatna, wręcz wodziankowa, a po przeliczeniu ich rekomendowanej ceny na złotówki, aż odrzucająca. Fajną pozycją była ich 10 letnia wersja dojrzewająca w Oloroso, bo bardzo ładny sposób można było posmakować wpływ tego wina wzmacnianego na irlandzki delikatny destylat. Kolejną wersją co sprawdziłem była edycja 16 letnia, która zdominowana była przez smak PX’a, co mi osobiście bardzo przypasowało. 

Niezwykle ważnym stoiskiem okazało się dla nas jedyne które chciało za swoje dramy pieniążki ale nie zrażało to nazbyt widząc CO i ZA ILE tam można było dostać. Każdy z nas uderzył w swoje preferencje i polało się m.in. Redbreast 20yo PX, Colonel E. H. Taylor Four Grain,

Sesje Master Class

Bilety na MC są wręcz w symbolicznych cenach ale za to dość szybko się wyprzedają. Trzeba też uważać aby wybierać tylko te najciekawsze bo każda z nich to prawie 1/3 czasu trwania całego bloku festiwalu i może nie styknąć czasu na zwyczajne odwiedzanie stoisk.

My w pierwszej kolejności podbiliśmy na Antique Collection z destylarni Buffalo Trace. Dla laików, to jest taka corocznie wydawana top liga bourbonów i rye które kosztują po kilkaset dolarów za butelkę a i tak trzeba mieć farta aby móc mieć szansę je kupić bo zazwyczaj są losowane. W skład panelu wchodziła rozbiegówka w postaci klasycznego Buffalo Trace a dalej to już cukiereczki: Eagle Rare 17yo (w tym roku trochę przeciągnęli bo faktycznie miał grubo ponad 18), Sazerac 18yo, Thomas H. Handy Sazerac, W. L. Weller oraz George T. Stagg. Spotkanie prowadzili kolesie z Irlandzkiej dystrybucji Buffalo Trace ale ich wiedza i flow były na tak wysokim poziomie, że śmiało mogli ściemniać, że oderwali się dopiero co od roboty w destylarni – szacuneczek! Większość wydań to moce beczki więc biorąc po uwagę, że to degustacja odbyła się 15 min. po rozpoczęciu festiwalu to na prawdę odpaliliśmy się na srogo.

Z racji tego, że nie wszystkim udało się załapać na te same bloki Master Class, jako pocieszenie wpadło jedno spotkanie z Diageo. Na samej MC nie było nic nowego, czego u nas by nie można było spróbować przy okazji każdego z festiwali oprócz ostatniej z dostępnych pozycji – Blue Labela edycja Port Ellen. Jak za symboliczne 10 EUR, cena zwraca się przy pierwszej pozycji, więc zawsze warto przypomnieć sobie zaległe DSR’y – Teaninich, Glen Elgin, delikatny Blair Athol czy rewelacyjny, słodko ziemisty Convalmore. Blue Label okazał się fajnym i ułożonym trunkiem, który warto spróbować, ale z kupnem butelki bym się wstrzymał.

W sobotę znowu ruszyliśmy w bourbonowe klimaty na degustację edycji sygnowanych nazwiskiem van Winkle. W kieliszkach znalazły się wszystkie coroczne wydania poza jedynym Straight Rye którego jest niezwykle mało i żadna alokacja nie wychodzi poza USA. Dla kalibracji ponownie wjechał klasyczny Buffalo Trace a następnie wersje 10yo, 12yo, 15yo, 20yo i 23yo co można przeliczyć na niezłą sakwę złotych monet a przypominam, że bilet kosztował niecałe 12 euro! Faktycznie są to wyśmienite bourobny, niekoniecznie idąc z ocenami od najstarszego, a czy są warte swojej ceny? Skoro ludzie za nie tyle płacą to ciężko wysnuć tezę, że nie… tak czy inaczej dobrze się było napić ich w tak symbolicznej kasie.

Na zakończenie jeszcze ruszyłem na degustację The Spots czyli Irlandzkich Single Pot Stills ze sporym udziałem beczek po winach. Degustację w sumie prowadziło aż 5 osób… Jonathan Mitchell (6 generacja rodziny Mitchell), Robert Mitchell (7 generacja), Kevin O’Gorman (head of maturation destylarni Midleton), Billy Leighton (master blender destylarni Midleton) oraz Dave McCabe (Assistant Blender at the Midleton Distillery). Generalnie można było z taką ekipą spędzić cały dzień i tylko słuchać historyjek, anegdot i masy wiadomości którymi sypali z rękawa. Praktycznie po wysłuchaniu ich opowieści o wyborze winnic, edycji, przyjaźni z rodzinami nimi zarządzającymi itd. czułem się jakbym prawie sam tworzył te edycje. A co w kieliszkach? Otóż było ich aż 7! Panowie podarowali sobie podstawkę i od razu zaczęliśmy od Green Spot Chateau Léoville Barton, następnie Green Spot Chateau Montelena i przeszliśmy do 12-letniego sampla prosto z beczki po Maladze jako składowej kolejnej whiskey czyli Yellow Spot. Kolejna faza ewolucji to 15-letni cask sample z beczki po Marsali i aby jeszcze lepiej poznać to wino to dostaliśmy samą Marsalę (Cantine Pellegrino) aby po chwili przejść do 15-letniej edycji Red Spot i tutaj pauza… panowie bardzo nas przeprosili ale w magazynach już ostatni batch się wyprzedał więc zaciągnęli już gotowego Red Spota z kadzi jeszcze przez redukcją mocy czyli wersja “batch strngth”. Cóz… jakoś to wszyscy zaakceptowali. No i jeszcze na koniec miły gest w postaci 100 ml buteleczki właśnie z Red Spotem w pełnej mocy na pamiątkę.