Bez zbędnego wstępu, mogę śmiało napisać, że tegoroczny limitowany Ardbeg daje radę. Oprócz zawartości butelki (51,6% alkoholu w wersji NAS) na uwagę zasługuje mini książeczka dołączona do butelki i świetne ilustracje, które pojawiają się obok krótkiej lekcji historii. Beczki po winie zrobiły swoje… dodały niespodziewanej słodyczy, która na początku przygody z Groove’sem dominuje. Kolorek whisky też ciekawy, porównując go z podstawową dziesiątką. Jest ciemno, dymnie i bardzo słodko.

Nos: Dym z ogniska, torf, wędzone owoce, dżem morelowy, lekki zapach anyżu. Po chwili mocny szpital, bandaże, jodyna – trochę przytłacza, zapowiada zupełnie coś innnego.

Smak: Tak słodki, że prawie mi szczena opadła. Pierwsze wrażenie niesamowite. Dżem morelowy, miód, suszone jabłka, gruszka. Cynamonu zapowiadanego w notce producenta raczej niewiele – bardziej stawialbym na wędzona paprykę. Pojawiają się także pieprz i popiół.

Finisz: Średnio długi, aczkolwiek posmak dymno-siarkowy utrzymuje się długo. Dość gorzki, anyżowo-ziołowy, Elegancko przechodzi od słodkich nut pojawiających się przy pierwszym kontakcie z językiem do wytrawnych, które pojawiają się po chwili.

 

5.0
/ 10

Ogólne wrażenia.

Świetny przykład połączenia morsko-szpitalnych i dymnych smaczków Islay ze słodyczą i owocami. Mocna piąteczka - finisz mógłby być ciekawszy, ale smak robi robotę. Pełne zaskoczenie. Smaczku dodaje fakt, że udało się nam dorwać butelkę z pierwszego miotu w zjadliwej cenie. Jedną z ośmiu jakie były dostępne w Ambasadzie Ardbega w Warszawie.